niedziela, 28 maja 2017

Rozdział X

Rozmowa z mamą bardzo dużo mi dała. Próbowałyśmy nadrobić cały stracony czas, ale to i tak się nigdy nie uda. Zmarznięta wróciłam do swojej sypialni. Usiadłam na łóżku i wykręciłam dobrze mi znany numer. Pierwszy sygnał. Drugi. Trzeci. Poczta głosowa. 
Poczułam się dotknięta. Dlaczego nie odebrał? Zawsze odbiera. Może coś się stało?
Jeszcze raz. Znów nic. 
To zupełnie do niego nie podobne. 
Podciągnęłam nogi pod brodę i bujałam się z boku na bok. Chyba zawsze tak reaguję na stres. Minęło kilka minut.  Telefon milczy. Nie podoba mi się to.
Dzwonię jeszcze raz. I jeszcze. Cisza. Głucha cisza.
Czyżby zmienił numer? Nie, to niemożliwe. 
Dlaczego się tak przejmuję? Chciałam, żeby zniknął. Chciałam zerwać kontakty. 
Ze zdenerwowaniem rzuciłam telefonem o ścianę. Z bezsilności wrzasnęłam. Zawsze wrzeszczę, kiedy mi coś nie idzie. Cholera!
Pozbierałam telefon z podłogi i spróbowałam jeszcze raz. Ostatni raz. Cztery sygnały i wreszcie jego głos.
- Słucham?
- Cześć Mike. -  Powiedziałam niepewnie.
- Lee, coś się stało?
- Nie. Po prostu już wszystko załatwiłam. Jestem w Montanie.
- Dzięki Bogu. Mam po ciebie przyjechać? Wracasz do domu?
- Raczej nie. Musimy porozmawiać. Wszystko zakończyć na przyjacielskiej stopie.
- Co ty pierdolisz? Tego nie da się załatwić na przyjacielskiej stopie. 
- Mike, to nie tak. 
Był zdenerwowany. Wcale mu się nie dziwię, sama chodzę w ciągłym napięciu. Przez te kilka dni, stałam się płochliwa.
- Musimy to wszystko wyjaśnić. Za kilka dni wrócę. 
Westchnął. Musiał czuć się bezradny. Sama się taka czułam. Mając podzielone serce, trudno znaleźć sens. Nie kochałam Mike'a, po prostu byłam nim zauroczona. Stał się moim opiekunem i przyjacielem. Jedynie byłam pewna swoich uczuć do Alexa. Jego kochałam prawdziwą miłością. Pierwszą i jedyną.
- Lee, wiesz, że w Helenie jest Alex? Dwa oddziały jadą się go pozbyć. Nie wychylaj się nigdzie. 
Mówił to tak beznamiętnie jakby chodziło o to, co zje na kolacje. Moje serce zabiło szybciej. Traciłam oddech. Emocje wzięły górę.
- Odeślijcie ich. Nie możecie go skrzywdzić. Nie teraz. Mike? Mike! Zrób coś. Oni nie mogą go zabić. 
Zaczęłam panikować. To dosyć naturalna sytuacja. Łzy zaczęły płynąć żwawym strumieniem. nie mogłam go znów stracić. Nie przeżyłabym tego.
- Mike, proszę. - Nadal szlochałam. - Pozwólcie mu żyć. Jeśli będzie trzeba - wyjedzie. Nie zabierajcie mi go.
Coraz bardziej mówiłam bez składu. Byłam zdenerwowana. Bałam się o niego, o mnie, o rodzinę. Nie chciałam znów wszystkiego stracić.
- Jesteś z nim, prawda? - Wolałabym, żeby na mnie krzyczał. Miał taki beznamiętny ton. Nie wyrażał nic. Kompletnie nic. Taka cisza emocjonalna. Zadawała rany.
- Tak. Jestem z nim. I jeśli będzie trzeba zasłonię go własnym ciałem. Nie chcę już żyć bez niego.
- Lee? Lee, proszę. 
Kolejny raz rzuciłam telefonem. Krzyczałam. Pierwszy raz od tak dawna, przeraźliwy krzyk wyrwał się z mojej piersi. Ten krzyk zawierał wszyto. Począwszy od bólu, przez rozpacz aż po bezsilność. I nagle umilkłam. Nie mogłam złapać tchu. Serce zbyt szybko biło. Przed oczami widziałam mroczki. Powiększały się. Nastał mrok. Moje ciało upadło bezwładnie, a ja nie czułam nic. Byłam lekka jak piórko. Taka wolna. Nagle serce zwolniło. Szum ucichł. Oddech nie wrócił. Umierałam. Doskonale to wiedziałam. Taka królowa życia jak ja, umarła jak zwykły, nic nieznaczący człowiek. Czułam chłód i gorąc jednocześnie. 
I nagle uczucie, jakbym wyrwała się spod tafli wody. Mocny haust powietrza. I już nie byłam sama. Ktoś trzymał mnie za rękę, ktoś inny coś szeptał. Słychać było płacz kobiety i pocieszania mężczyzny. 
Kolejny raz wróciłam do żywych. Kolejny raz wyrwałam się tej suce. Ale jakim prawem? Czy ja miałam prawo jej ucieć?
- Amanda. Amy, proszę. Kochanie. - Mocny uścisk dłoni, ciche szepty do ucha. - Dlaczego mi to robisz? Nie możesz odejść, nie teraz. 
- Jestem. Nidzie... -  Ból przeszył moje płuca. Czułam jak się zwijam w środku. Tak cholernie bolało.
- Do cholery zróbcie coś! Flynn za co ci płacę?! Pomóż jej! - Wrzask Alexa i przeładowanie broni. On go zabije. Ten człowiek nie umrze za mnie. Nie dziś.
- Panie Wittstock, nie jestem w stanie jej pomóc. Ona musi zregenerować siły. 
- Więc jeśli nie możesz jej pomóc...
- NIE! - Ktoś krzyknął. Otworzyłam oczy. Ból narastał, a ja walczyłam o oddech.
- Panie Alexandrze, ona musi trafić do szpitala. Nie pomogę jej w warunkach domowych, nie w tym stanie.
Flynn mówił pełen strachu. Alex był nieobliczalny. Miał broń. W każdej chwili Flynn mógł nie żyć. 
- Alex, odłóż broń. Nie pomożesz nikomu w ten sposób. - Oliver próbował mu przemówić do rozsądku. Są tacy cholernie do siebie podobni. 
- Flynn, zabierz ją do szpitala. Natychmiast. Ale jeśli ona tam umrze, pozbawię cię wszystkiego co kochasz. A ty! - Oczami wyobraźni wadziłam jak wskazuje na niego palcem. - Będziesz na to wszystko patrzył.
Nagle w całym domu zrobiło się wielkie poruszenie. Krzyki. Wybijanie okien. Przyjechali. Mike ich nie powstrzymał. Umrzemy tu razem.
Myśli były takie wolne, wręcz dziwnie spokojne. Ból przeszywał moje ciało. A ja z minuty na minutę odchodziłam w zapomnienie. 
Czy tak właśnie będzie wyglądał mój koniec? Czy ten cholerny ból się kiedyś skończy?
Wszędzie krzyki. Nikt nie strzela. To dobry znak.
- Nie pozwól jej odejść, nie teraz. Niech ktoś ją ratuje. Na co czekacie?!
Ten głos, głos pana mojego wszechświata. Gdyby ktoś pozwolił mi narodzić się na nowo, nie skrzywdziłabym Alxa. Wolałabym sama umrzeć tego cholernego dnia. 
Właśnie w tej sekundzie ciemność ogarnęła me ciało. Spokój zagościł na stałe w mym sercu i umyśle. Chyba nawet czułam radość. Oto ja, Amanda Wittstock - umarłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękujemy za komentarze:)